Korzystając z tego, że rozmawiam ze specjalistą od spraw Skandynawii, od spraw basenu Morza Bałtyckiego, chciałbym poruszyć tematy związane generalnie z północą Europy. Mam takie wrażenie, że do tej pory, przez te ostatnie kilkadziesiąt lat, nasze sojusze – nie licząc oczywiście Sojuszu Północnoatlantyckiego, który ma charakter bardziej globalny – koncentrowały się jednak na zachodzie, południu i wschodzie Europy. Trójkąt Weimarski, Porozumienie Trójmorza. Natomiast północ, Skandynawia, była troszkę izolowana przez nas, czy też niedoceniana, a Morze Bałtyckie zamiast nas jednoczyć, to raczej było barierą, której nie przekraczaliśmy. Czy też ma Pan takie wrażenie?
Jarosław Suchoples: To jest dosyć złożony problem. Ja nie powiedziałbym, że myśmy izolowali północ Europy, tylko po prostu nie mieliśmy – przepraszam za kolokwializm –mocy przerobowych. Bo ani nasza dyplomacja specjalnie nie mogła być w szerszym stopniu zaangażowana właśnie na północy Europy, ani nie mieliśmy możliwości jakiegoś instytucjonalnego, z prawdziwego zdarzenia, zaistnienia w krajach północnych. Mówiąc kraje północne, mam na myśli głównie Szwecję, Norwegię i Finlandię.
Problemem było też na pewno to, że te kraje nie należały, oprócz Norwegii oczywiście, do Sojuszu Północnoatlantyckiego, więc o sojuszach nie mogło być tu mowy. Także dlatego, że Szwecja i Finlandia prowadziły specyficzną politykę, najpierw neutralności, a później tak zwanej bezaliansowości. Ta bezaliansowość trochę później otworzyła nam pewne możliwości, na przykład do zawierania dwustronnych umów wojskowych. Natomiast o sojuszach nie mogło być mowy.
Powiedziałbym nawet, że to może w pewnym sensie te kraje się bardziej izolowały od nas niż my od nich. Natomiast w wymiarze politycznym oczywiście pewna współpraca była. Nie możemy zapomnieć na przykład o tym, że kiedy myśmy promowali ten wschodni wymiar Unii Europejskiej, to właśnie Szwecja nas poparła, dostrzegając nie tyle możliwość prowadzenia jakiejś polityki, ale raczej wykorzystania tego tak zwanego wschodniego wymiaru Unii Europejskiej do tworzenia pewnego rodzaju obrony przed rysującą się krok po kroku agresywnością ze strony Rosji.
No właśnie. Co się zmieniło, że teraz patrzymy bardziej chętnie na północ, jeśli chodzi o Polskę?
Myślę, że to jest troszeczkę źle postawione pytanie, dlatego że do tej współpracy potrzeba dwóch stron. Z jednej strony Finowie i Szwedzi dostrzegli przede wszystkim zagrożenie ze strony Rosji. To skłoniło ich ostatecznie do wstąpienia do NATO, a NATO oferuje pewne ramy współdziałania. Z drugiej strony, szczególnie ostatnie wydarzenia na Bałtyku, czyli te wszystkie incydenty ze zrywaniem kabli telekomunikacyjnych, z atakami przeciwko bałtyckiej infrastrukturze krytycznej, która należy do krajów innych niż Rosja, a od czasu wstąpienia Finlandii i Szwecji do NATO, jest jednocześnie i infrastrukturą Unii Europejskiej i infrastrukturą NATO.
W zasadzie w tej chwili, oprócz Rosji, wszystkie kraje nadbałtyckie należą i do Unii Europejskiej, i do NATO. I to też sprzyja i powoduje wzrost możliwości współdziałania, które są określone właśnie przez przynależność do tych dwóch bloków – i tego polityczno-ekonomicznego, tak to nazwijmy – i wojskowego.
Jednym ze sztandarowych projektów, który teraz jest rozwijany, jest pomysł Straży Bałtyckiej, który w listopadzie 2024 roku premier Donald Tusk zaproponował na Zjeździe Krajów Nordyckich i Bałtyckich, a już 14 stycznia 2025 roku sekretarz generalny Sojuszu Mark Rutte, na konferencji w Helsinkach, podczas szczytu z udziałem ośmiu krajów Nordyckich i Bałtyckich oraz Komisji Europejskiej, zapowiedział jego realizację. Czy to jest dobry projekt?
Myślę, że to jest dobry projekt. Tutaj pozwolę sobie na troszkę szerszy komentarz. Jest to dobry projekt, ponieważ w tej chwili to, co dzieje się na Bałtyku, czyli te wszystkie incydenty, należy wpisać w szerszą politykę przeciwników, powiedzmy Unii Europejskiej, przeciwników NATO – w ten sposób to określmy, bo tu nie tylko chodzi o Rosję, jak wiemy.
Sytuacja międzynarodowa nie ogranicza się tylko do sytuacji na Bałtyku, ale mamy i Bliski Wschód, i Azję, i ten całkiem Daleki Wschód, chociażby Tajwan. I to, co dzieje się na Bałtyku, jest tylko jednym z elementów tej większej układanki. Najprostszy przykład. Jeżeli na przykład Rosji nie poszło ostatnio w Syrii, bo wygląda na to, że siły rosyjskie zostały stamtąd usunięte, to Rosja – ze względów politycznych, międzynarodowych, ale też ze względu na próbę zademonstrowania opinii publicznej w samej Rosji – próbuje pokazać, że w porządku, w Syrii nam nie poszło, ale na Bałtyku to my aktywnie działamy, właściwie to przechodzimy nawet do pewnego rodzaju ofensywy.
Oczywiście to nie jest żadna ofensywa, a raczej takie siłowanie się przede wszystkim z krajami NATO. Sprawdzanie spójności Sojuszu i weryfikacja tego, w jaki sposób państwa NATO zareagują i czy w ogóle zareagują.
Bardzo ciekawa jest również sprawa z tymi szczytami krajów nadbałtyckich. Szczyty krajów nadbałtyckich w formule NB8 (Nordic-Baltic Eight) stanowią istotny element współpracy regionalnej, wykraczającej poza same państwa bałtyckie. NB8 obejmuje zarówno kraje bałtyckie (Estonia, Łotwa, Litwa), jak i nordyckie (Dania, Finlandia, Islandia, Norwegia, Szwecja), co pokazuje, że sprawy dotyczące regionu Morza Bałtyckiego mają również szerszy wymiar geopolityczny. Warto zwrócić uwagę, że choć Norwegia i Islandia nie są państwami bałtyckimi, aktywnie uczestniczą w konsultacjach w ramach tej formuły, co podkreśla ich zainteresowanie bezpieczeństwem regionu.
Jednym z kluczowych wydarzeń w tym kontekście był szczyt NB8, na którym pojawiła się koncepcja utworzenia Straży Bałtyckiej – inicjatywy mającej na celu wzmocnienie wspólnej ochrony akwenu – ale także podpisano polsko-szwedzką umowę o współpracy wojskowej.
Ciekawym aspektem tego szczytu była nieobecność Niemiec, mimo że kwestie omawiane wówczas dotyczyły również ich interesów w regionie. Brak zaproszenia dla niemieckich przywódców wskazywał na ówczesne trudności polityczne Berlina i jego zmniejszoną rolę w kształtowaniu bezpieczeństwa regionalnego. Jednak już kolejny szczyt, tym razem przywódców krajów nadbałtyckich, który odbył się w Helsinkach w 2025 roku, uwzględniał udział Niemiec. Było to wyraźnym sygnałem, że Berlin zamierza bardziej aktywnie uczestniczyć w regionalnej współpracy obronnej, a kraje europejskie zachowują spoistość swojego stanowiska, solidarność, że są w stanie wygenerować odpowiedzi na poziomie regionalnym, czy właściwie nawet ponadregionalnym, wojskowym.
A sama koncepcja Straży Bałtyckiej jest również o tyle dobrym pomysłem, że jest to rozwiązanie proste i mało skomplikowane, które można szybko wdrożyć i które odpowiada na konkretne potrzeby bezpieczeństwa w regionie. Podobnie jak w przypadku inicjatywy NATO Air Policing, co jest oczywiście trochę łatwiejsze, bo łatwiej wysłać samoloty z kilku krajów, które mogą się spotkać nad danym rejonem, czy pilnować przestrzeni powietrznej, a później wrócić do swoich baz.
Ale chociaż w przypadku marynarki wojennej to jest trochę bardziej skomplikowane, no bo to są już misje okrętów, to jednak te okręty też muszą ćwiczyć, muszą wykonywać misje. Dlaczego nie mają tego robić w określonym celu, a przy okazji – oprócz celu zapewnienia bezpieczeństwa infrastruktury krytycznej – nie stać się taką właśnie demonstracją wobec tych, którzy na próbę wystawić pragną europejską solidarność, współpracę i w ogóle sens istnienia Zjednoczonej Europy.
I nie tylko Europy, bo przecież, co ciekawe, kiedy doszło do szczytu w Sztokholmie, to premier Tusk również rozmawiał z premierem Kanady. Czyli możemy powiedzieć, że wykonywaliśmy pewnego rodzaju trójskok, jeśli chodzi o zademonstrowanie spoistości społeczności euroatlantyckiej. Bo mam tu Bałtyk, mam wyjście poza Bałtyk w stronę Islandii, Grenlandii, no i jeszcze rozmawiamy z Kanadyjczykami.
Zanim zapytam o Grenlandię, to jeszcze dokończmy wątek bałtycki. Tak naprawdę wód nieterytorialnych na Bałtyku jest bardzo niewiele. Każde państwo jakąś część Bałtyku zabezpiecza. Jak więc widzi Pan realizację projektu Straży Bałtyckiej? Jakie są najważniejsze wyzwania i założenia? Centrum Techniki Morskiej, wystąpiło do Unii Europejskiej z propozycją stworzenia międzynarodowego konsorcjum, które zrealizowałoby projekt elektronicznego Bałtyku, czyli Digital Baltic. Projekt zakłada stworzenie platformy wymiany informacji o ruchach statków, o ruchach okrętów, o całej infrastrukturze Bałtyku, po to, żeby wszystkie kraje Sojuszu miały dostęp do jednego źródła, do bazy danych, które ułatwiłoby im operowanie na Bałtyku. Ale to jest, jak rozumiem, tylko jeden z elementów. Cały sojusz militarny pewnie wymaga jeszcze innych ruchów. Co powinno się wydarzyć?
Na pewno wymaga innych ruchów. Tak się składa, że ja pochodzę z Gdyni, więc sprawy marynarki wojennej, szczególnie polskiej marynarki wojennej, nie są mi obce. A wiemy, że marynarka wojenna przez wiele, wiele lat, była chyba najbardziej zaniedbaną częścią naszych sił zbrojnych. I teraz trochę to tak wygląda, że się obudziliśmy. Ale dobrze, że się obudziliśmy.
Oczywiście zaległości trzeba będzie nadrabiać. Nie mamy okrętów podwodnych, nie mamy dostatecznej liczby okrętów patrolowych, nie mamy odpowiedniego wyposażenia, jeżeli chodzi o uzbrojenie. Ale coś się zaczęło dziać. Zobaczymy, w którą stronę ostatecznie to pójdzie, bo już wiele razy i wiele rządów obiecywało polskim marynarzom, tym wojskowym marynarzom, wsparcie i nowy sprzęt. Różnie to wychodziło. Raczej nie wychodziło. Teraz wygląda na to, że również przez takie pomysły jak Straż Bałtycka, po prostu nie mamy wyjścia. Musimy się dozbroić na morzu. I na wybrzeżu również, bo sama marynarka wojenna jest tylko jednym z elementów obrony wybrzeża. Musi też być odpowiednie lotnictwo, odpowiednie wyposażenie rakietowe. Także, z naszego punktu widzenia, to może być pewien bodziec, który odpowiednio ukierunkuje odrabianie zaległości i dalszy rozwój.
Natomiast takie inicjatywy, jak Digital Baltic, mieszczą się w takiej koncepcji instytucji, która kiedy powstała, właściwie miała bardzo poważny problem sama ze sobą. To znaczy nie bardzo było wiadomo, czemu ona ma służyć.
Mam na myśli Centrum do Spraw Zagrożeń Hybrydowych, które powstało w 2017 roku w Helsinkach. Wtedy to pojawił się problem z tym, czym właściwie ta instytucja ma się zajmować. A to dlatego, że to pierwsze tego typu centrum, które zostało zorganizowane wspólnie przez Unię Europejską i NATO. No i wojskowi oczywiście nie chcieli zdradzać swoich tajemnic, cywile chcieliby coś powiedzieć, ale tak do końca też nie wiedzieli, co. Pamiętam, były takie spotkania, na które były zapraszane firmy prywatne, które właśnie miały tworzyć różnego rodzaju systemy – zabezpieczające, informatyczne, wymiany danych – ale wtedy pojawiał się zawsze problem, że są to firmy prywatne. To jak firmy prywatne mogą dostarczać na przykład tego typu oprogramowanie czy urządzenia, armiom i państwom i kto będzie miał nad tym tak naprawdę kontrolę.
Teraz okazuje się, że można ten problem rozwiązać w bardzo prosty sposób. Firmy prywatne czy częściowo prywatne mogą i powinny działać na rzecz państw. I można to poddać odpowiedniej kontroli, takiej, żeby na przykład dane techniczne nie wyciekały gdzieś na lewo i prawo. I oczywiście każda tego typu inicjatywa jest inicjatywą we współczesnym świecie słuszną, ponieważ musimy przenosić nasze zdolności i organizacyjne, i techniczne, na coraz wyższy poziom. Ponieważ nasi przeciwnicy też nie śpią, a państwa niedemokratyczne nie mają problemu z szybkim podejmowaniem decyzji.
Państwa demokratyczne, czy ich instytucje, organizacje, mają zawsze ten problem, że są po prostu jeden, dwa, trzy kroki za swoimi niedemokratycznymi, autorytarnymi przeciwnikami. Bo tam nikt nie musi poddawać decyzji pod jakąś debatę. Tam się po prostu podejmuje decyzje. Ma być tak i tak jest. A po tej stronie, każda decyzja wymaga pewnych konsultacji, co oczywiście kosztuje czas i opóźnienie.
Więc ja uważam, że takie projekty jak Straż Bałtycka to oczywiście słuszna decyzja. Musimy jednak wypracować sposoby podejmowania tego typu decyzji szybciej, szybciej je realizować no i oczywiście zapewnić ich finansowanie.
Wspomniał pan o dozbrojeniu marynarki wojennej. W przypadku takich projektów, które są już otwarte i realizowane, czyli na przykład Miecznik, pierwsze fregaty dostaniemy za 3–4 lata. Przetargi na okręty podwodne do tej pory jeszcze w ogóle nie zostały rozstrzygnięte.
Nawet nie wiemy, skąd je weźmiemy.
No właśnie, ale na przykład Hanwha deklarowała jeszcze w 2024 roku, że jeśli Polska podpisałaby z nią kontrakt na okręt podwodny KSS-III Batch II, to pierwszy okręt jest w stanie dostarczyć w 2030 roku. To też jest perspektywa minimum 5–6 lat.
Ale to samo dotyczy też przecież lotnictwa, bo przecież zakupy F-35 zostały dokonane, ale kiedy my te samoloty dostaniemy, to przecież też nie jutro, tylko dopiero za kilka lat.
Lockheed Martin zapewnia, że pierwsze z 32 myśliwców F-35 mają trafić do Polski w 2027 roku, ale kontrakt został podpisany w 2020 roku. Czy my mamy tyle czasu?
To jest dobre pytanie. Wydaje mi się, że tak. I że w tej chwili ten czas jest kupowany dla nas przez Ukraińców. Nie chcę powiedzieć, że oni walczą za nas, bo to jest może trochę zbyt daleko idące, ale w naszym interesie jest to, żeby Ukrainę wspierać. Bo między innymi dzięki temu kupujemy ten bezcenny dla nas czas.
No i oczywiście wojna na Ukrainie również osłabia potencjał militarny Rosji. I osłabia też jej potencjał finansowy. Więc z tego punktu widzenia ta wojna jest po prostu dla nas dobra. Jakkolwiek źle to brzmi. Problemem jest tylko to, byśmy tego czasu nie zmarnowali.
Spójrzmy teraz na cały Bałtyk w jeszcze szerszej perspektywie, czyli tak naprawdę wojny o Arktykę? Czy ona się już zaczyna?
Wojna o Arktykę trwa już od bardzo dawna. W ciągu ostatnich kilkunastu lat okazało się, że arktyczne interesy mają – czy próbują demonstrować, że mają – państwa, które nigdy byśmy o związek z Arktyką nie podejrzewali. Nagle okazuje się, że państwem arktycznym jest na przykład Indonezja czy Singapur. Że te kraje chcą uczestniczyć w różnego rodzaju inicjatywach dotyczących Arktyki. Tu chodzi przede wszystkim nie tyle o sprawy polityczne, chociaż oczywiście takie państwa, jak chociażby wspomniana Indonezja, ma swoje ambicje wręcz imperialne czy mocarstwowe. Jest to kraj, który właściwie liczy sobie dwa razy tyle mieszkańców co Rosja. Pamiętajmy o tym. Więc tylko z tego punktu widzenia trudno przejść do porządku dziennego nad ambicjami tego typu państwa, państwa z takim potencjałem.
Natomiast w tym przypadku chodzi przede wszystkim o bogactwa naturalne, dostęp do złóż różnych minerałów, które znajdują się właśnie na terenach arktycznych, szczególnie na północy.
I oczywiście ten wyścig trwa. Pojawiają się różnego rodzaju inicjatywy – nie tylko militarne, ale i gospodarcze – jak chociażby próby lepszego wykorzystania dla celów handlowych, gospodarczych, tak zwanego przejścia północno-zachodniego, które miałoby połączyć porty chińskie z portami Unii Europejskiej. A nawet nie Unii Europejskiej, bo Norwegia nie należy do Unii Europejskiej, ale właśnie z portem, który Norwegowie planują wybudować na dalekiej północy, który byłby w stanie przyjmować duże jednostki chińskie i z którego odbywałby się dalszy transportu już do Europy.
Oczywiście są państwa takie jak Rosja, które będą próbowały trochę zastraszać inne kraje, demonstrować swoją obecność militarną i trochę walić pięścią w stół, że to jest nasze, że tylko my mamy do tego prawo, bo są pewne sprawy dotyczące historii czy nawet jednostronnych deklaracji rosyjskich dotyczących tych terenów znajdujących się na dalekiej północy. Ale w gruncie rzeczy to się wszystko i tak sprowadza do gospodarki, bo chodzi o panowanie nad złożami, a nie tylko o to, żeby wysłać tam okręty i zatknąć flagę. Bo tę flagę się zatyka w jakimś celu po prostu.
Dobrym przykładem tego typu działań jest chyba Grenlandia, prawda? Bo okazuje się, że nie tylko Rosja ma zapędy imperialne, ale prezydent Trump również przez ostatnie miesiące – jeszcze nawet przed zaprzysiężeniem – pokazał, że jest gotów wywierać nawet naciski ekonomiczne czy militarne, żeby Grenlandia była przynajmniej w sferze wpływów Stanów Zjednoczonych, a najchętniej, żeby się stała częścią Stanów Zjednoczonych.
To faktycznie taka nietypowa sprawa – potrząsanie szabelką przez Amerykanów. Tylko ja bym do tego potrząsania szabelką przez Amerykanów tym razem podchodził ostrożnie, bo przecież Grenlandia właściwie od wielu dziesięcioleci znajduje się w sferze wpływów amerykańskich.
Należałoby zapytać właściwie, o co Trumpowi chodzi. Bo jeżeli spojrzymy na sprawy militarne, to przecież Amerykanie mają swoje bazy na Grenlandii. Więc, o co chodzi?
Można domniemywać, że być może chodzi o większe wykorzystanie gospodarcze tej największej wyspy na świecie, czyli o złoża różnych cennych minerałów. Są metale ziem rzadkich. Mówi się, że tam mogą być też złoża ropy czy gazu ziemnego. Ale właściwie wszystkie te sprawy Amerykanie mogą załatwić poprzez negocjacje.
Wydaje mi się w związku z tym, że przede wszystkim chodzi tutaj o pokazanie amerykańskiej opinii publicznej, że do władzy przyszedł prezydent, który nie tylko myśli o tym, żeby uczynić Amerykę znowu wielką, ale również i większą.
Natomiast należy też podkreślić, że te kontakty amerykańsko-duńskie i pewnego rodzaju spory, to właściwie nie jest sprawa nowa. To są kwestie, które ciągną się od dobrych ponad 100 lat.
No właśnie, przypomnijmy naszym odbiorcom, dlaczego w kontekście Grenlandii w ogóle mówimy o Danii?
Wyspa należy do Danii właściwie co najmniej od XVI wieku, jeśli nie dłużej. Do Danii należy dlatego, że na Grenlandii osadnicy duńscy i nie tylko duńscy, również norwescy, pojawili się już wówczas. To zresztą też okazało się problemem w XX wieku w stosunkach pomiędzy Danią a Norwegią, kiedy doszło na początku lat 30. XX wieku do sporu terytorialnego, ostatecznie rozstrzygniętego na korzyść Danii.
Jeżeli jednak chodzi o relacje duńsko-amerykańskie, jest również co najmniej kilka ciekawych wątków.
Przede wszystkim Amerykanie już kilkakrotnie proponowali Duńczykom zakup Grenlandii. Pierwszy raz w tym samym roku, kiedy kupili Alaskę. Czyli w roku 1867 roku. Wtedy Duńczycy odmówili.
W tych dyskusjach zapomina się też często o tym, że Amerykanie i Duńczycy konkurowali ze sobą na Grenlandii, jeżeli chodzi o podział stref wpływów.
Na początku XX wieku – o czym doskonale zresztą mówi dość popularny przed dwoma czy trzema laty film „Against the Ice”, opowiadający o wyprawie duńskich odkrywców i geografów – Dania dążyła do osiągnięcia jednego celu. Pokazania, że Grenlandia jest jedną wyspą.
Z kolei Amerykanie – i tutaj dla ich aspiracji, jeśli chodzi o opanowanie przynajmniej części Grenlandii, włączenia jej do Stanów Zjednoczonych, odegrał domniemany zdobywca bieguna północnego, admirał Robert Edwin Peary – pragnęli udowodnić, że północno-wschodnia część Grenlandii jest osobną wyspą. Duńczycy chcieli pokazać, że to nie jest osobna wyspa, że to jeden ląd, a jeżeli jest jeden ląd, to należy do Danii. I rzeczywiście tak się stało. Jeszcze przed I wojną światową duńskie wyprawy, szczególnie właśnie opisana w filmie, o którym wspomniałem, wyprawa Einara Mikkelsena, przywiozła dowody na to, że Grenlandia jest jedną wyspą i w związku z tym cały ten teren należy do Danii.
Jeszcze ciekawiej historia Grenlandii toczyła się w okresie II wojny światowej, kiedy Amerykanie zawarli z duńskim ambasadorem w Waszyngtonie, Henrikiem Kauffmannem, umowę, dzięki której weszli na wyspę militarnie i zaczęli zakładać bazy.
Kauffmann, przez ówczesny duński rząd, który znajdował się właściwie pod protektoratem Niemiec do 1943 roku – nim Dania rzeczywiście stała się krajem okupowanym przez Niemcy w końcowych latach II wojny światowej – nie uznał tego faktu, ale z Danii okupowanej przez Niemcy rząd duński mógł sobie coś uznawać albo nie. Amerykanie zrobili to, co zrobili. Sytuacja Grenlandii była więc trochę podobna do sytuacji Islandii, gdzie pojawiły się amerykańskie i brytyjskie bazy.
I po II wojnie światowej Amerykanie znowu zaproponowali Duńczykom odkupienie od nich Grenlandii i znowu usłyszeli „nie”.
Czyli to, co robi Trump nie jest niczym nowym, chociaż z drugiej strony, tak jak powiedziałem, jest moim zdaniem ruchem zorientowanym raczej na użytek wewnętrzny. Bo jeżeli chodzi o sprawy obronne, a Trump podnosił głównie te argumenty, Amerykanie wszystkie swoje cele już mają zrealizowane na Grenlandii.
Jeżeli chodzi o cele militarne, wydaje się, że cele są zrealizowane, ale jeśli chodzi o cele ekonomiczne, czyli minerały ziem rzadkich? Takie plany właściwie mogłoby potwierdzać również oświadczenia Trumpa dotyczące Ukrainy, że jeżeli ma nadal jej pomagać, to w zamian za to, że będzie miał dostęp do tych samych minerałów?
Faktycznie można by jeszcze wspomnieć o jednym elemencie, który mógłby stanowić jakieś wytłumaczenie dla działań podjętych przez Trumpa, tylko że on o tym nie mówi. Kilka lat temu na Grenlandii próbowali się usadowić Chińczycy, ale ze względów środowiskowych, ekologicznych, nie doszło do wydania im koncesji na eksploatację złóż różnych minerałów, które się tam znajdują. No i można by uznać, że jest to jakiś ruch wyprzedzający ze strony administracji amerykańskiej. Ale czy tak jest w rzeczywistości, trudno powiedzieć, dlatego że amerykański prezydent nie wypowiada się w takim kontekście o tej sprawie.
Jeszcze powiedzmy sobie o samych Grenlandczykach, bo przecież 25 listopada 2008 roku na Grenlandii przeprowadzone zostało referendum w sprawie poszerzenia autonomii, w którym postulat ten poparło 75,54% głosujących przy frekwencji 71,96%. W wyniku referendum rząd Grenlandii przejął kompetencje w zakresie polityki morskiej, zasobów naturalnych, policji oraz sądownictwa, a język grenlandzki został jedynym językiem urzędowym na wyspie. Grenlandczycy mają również swoich przedstawicieli w rządzie duńskim, ale o wielu sprawach decydują samodzielnie. Pojawiają się głosy, że rzeczywiście Duńczyków traktują jako kolonialistów. Nie pałają do nich zbyt wielką sympatią i to mogłoby wskazywać na chęć ewentualnego oderwania się od Danii.
Natomiast z wykonanego w tym roku sondażu przeprowadzonego przez firmę Verian Group z Wielkiej Brytanii na zlecenie duńskiego dziennika Berlingske i grenlandzkiej gazety Sermitsiag wynika, że 85% Grenlandczyków nie chce, by ich wyspa stała się częścią Stanów Zjednoczonych. Zaledwie 6% mieszkańców wyspy opowiedziało się za przyłączeniem do USA. Pozostałe 9% nie miało zdania.
No tak, i musimy jeszcze pamiętać o tym, że tam było jeszcze jedno referendum. Po przystąpieniu Danii do Unii Europejskiej, Grenlandia wyszła z Unii Europejskiej. Zgodnie z wolą mieszkańców, Grenlandia od 40 lat nie jest częścią Unii Europejskiej, pozostając terytorium stowarzyszonym.
Ale jeżeli mówimy już o kolonializmie, to ja bym powiedział, że to jest argument nie do końca trafiony, dlatego, że jak wyglądałoby życie mieszkańców Grenlandii, czy Inuitów, czy tych osadników, których przodkowie przybyli na Grenlandię już bardzo dawno temu z Danii, z Norwegii, z Europy, bez wsparcia finansowego Danii.
Trzeba podkreślić, że Dania cały czas płaci Grenlandii, którą zamieszkuje około 57.000 osób około 500 milionów euro rocznie.
Więc czy przypadkiem ci politycy grenlandzcy, którzy są zwolennikami wyjścia spod panowania duńskiego – które przecież nie jest zbyt opresyjne – i oddania Grenlandii pod panowanie amerykańskie, nie pomyśleli sobie w ten sposób, że skoro 500 milionów euro mają od Danii, to może na przykład od Stanów Zjednoczonych dostaną miliard? W każdym razie trudno byłoby utrzymać i administrację, i różnego rodzaju służby publiczne, łącznie z edukacją, bez pieniędzy z zewnątrz. I teraz należałoby się zastanowić, jakie są motywy tych, którzy chcieliby położenia kresu „kolonializmowi duńskiemu”, a jednocześnie mówią o tym, żeby Grenlandię sprzedać Amerykanom.
To na szczęście zaledwie kilka procent Grenlandczyków, więc obawa o to wydaje się dość odległa, przynajmniej na razie.
Na razie tak i myślę, że oni sami muszą się dobrze zastanowić na tą sprawę.
Skoro poruszamy kwestie ukrytych celów Donalda Trumpa, czy nie wydaje się panu, że oprócz oczywistej retoryki, która ma działać na korzyść wewnętrznego wizerunku Trumpa, może też chodzić o pewien rodzaj izolacjonizmu Stanów Zjednoczonych? Bo z jednej strony Trump zapowiada przejęcie Kanału Panamskiego, z drugiej strony walczy o wpływy na Grenlandii, ale też zwraca swoje zainteresowanie na przesmyk północno-zachodni, przesmyk północno-wschodni, czyli kolejne trasy tranzytowe – militarne i ekonomiczne. Do tego dochodzi budowa muru na południu USA i jeszcze pomysł przyłączenia Kanady do Stanów Zjednoczonych. Czy tu nie chodzi o obudowanie się ze wszystkich stron? Czy to nie wskazuje na to, że Trump chciałby się okopać na swoim kontynencie, zamknąć wszystkie przejścia i nad nimi dominować?
Może to wskazywać na tego typu myślenie. Ale z drugiej strony w polityce realne jest to, co jest realne. Czy to jest realne? Czy realne jest przyłączenie Kanady do Stanów Zjednoczonych? Czy realna jest sprzedaż Grenlandii przez Danię? No już wiemy, że nie. Czy realne jest opanowanie, czy powtórne przyłączenie Kanału Panamskiego do Stanów Zjednoczonych? No to już chyba byłoby najbardziej możliwe, ze względu na słabość tego państwa, jakim jest malutka Panama. Ale z kolei jaki byłby koszt i wizerunek Stanów Zjednoczonych, gdyby do czegoś takiego doszło w stosunkach międzynarodowych. Kiedy nagle okazałoby się, że to Stany Zjednoczone są rzeczywiście państwem agresywnym.
Ja bym to, co mówi Donald Trump, dzielił na pół, a później jeszcze na pół.
Wróćmy więc teraz na nasze podwórko i znów w okolice basenu Morza Bałtyckiego. Od 1 stycznia 2025 roku obowiązuje ustawa o ochronie ludności i obronie cywilnej, podpisana 17 grudnia 2024 roku przez prezydenta Andrzeja Dudę.
Przypominając genezę problemu dotyczącego obrony obywateli, trzeba przypomnieć, że w 2022 roku weszła w życie ustawa o obronie Ojczyzny, odwołująca między innymi obowiązującą wcześniej ustawę regulującą kwestie ochrony ludności, którą miała zastąpić nowa, opracowana przez PiS, megaustawa o ochronie ludności. Chciano w niej połączyć kwestie obrony cywilnej, zarządzania kryzysowego, a także skutków likwidacji zdarzeń kryzysowych. Ustawa nigdy jednak nie powstała i Polska przez dwa lata nie miała żadnych regulacji w tym zakresie.
Ale jak rozumiem, ustawa to jest dopiero pierwszy krok, a nie powód do świętowania, bo teraz trzeba jeszcze wyobrazić sobie, jak mają wyglądać akty wykonawcze i wdrożyć wszystko to w życie. A państwa skandynawskie są chyba doskonałym przykładem tego, jak powinno się dbać o obronę obywateli i jak powinno się przygotować obywateli do tego, żeby też pomagali państwu?
Może opowiem o tym w kontekście tego, co się właściwie dzieje od później jesieni 2023 roku na Bałtyku, czyli w kontekście tych incydentów, o których tyle mówiono, związanych z przerwaniem kabli komunikacyjnych, światłowodów, rurociągów czy magistrali energetycznych. To stało się powodem, moim zdaniem, do dokonania przeglądu gotowości w krajach północnych, czyli w Szwecji i Finlandii, czyli w krajach nowo przyjętych do NATO.
W roku 2022 takim powodem do zwiększenia gotowości była agresja rosyjska na Ukrainę. Wtedy opracowano właściwie, tak trzeba to nazwać, podręczniki, które zostały szeroko rozkolportowane w Finlandii, w formie elektronicznej, i w Szwecji, w formie słynnej żółtej książeczki. Tam opisano i zalecono określone działania, które powinien podjąć każdy obywatel w momencie zagrożenia, czyli że trzeba mieć zgromadzoną odpowiednią ilość żywności, że trzeba się przemieścić w odpowiednie miejsce, do czego zaraz jeszcze nawiążę, że powinno się mieć oczywiście jakieś radio, baterie, telefon.
Wydaje się, że to jest taka bardzo trywialna rzecz, ale okazuje się, że ludziom po prostu trzeba powiedzieć o tym, że mają zrobić to i to. Po dwóch latach, właśnie teraz, w związku z tymi incydentami doszło do swego rodzaju przeglądu sytuacji. Na przykład w tych zaleceniach dla ludności cywilnej Finowie skoncentrowali się na pewnych zmianach. Tutaj skoncentrowali się przede wszystkim na wojnie lotniczej, czy powiedzmy inaczej, wojnie powietrznej. Dlaczego? Dlatego, że doświadczenia wojny na Ukrainie pokazują, jak ważnym elementem działań zbrojnych stały się drony. No więc decydenci doszli do wniosku, zresztą tak samo i w Szwecji, że społeczeństwu trzeba coś więcej na ten temat powiedzieć, zwrócić uwagę na potencjalne zagrożenia.
Ale sprawdzono i porównano też, jak wielu ludzi rzeczywiście ma zgromadzonych odpowiednie zapasy. Okazało się, że w Finlandii w tej chwili to było około 56%. Wniosek był taki, a to jest mniej niż w roku 2022, więc trzeba tę gotowość podtrzymać i zwrócić na nią większą uwagę. Zrobić tak, żeby obywatele byli rzeczywiście gotowi. Nie 56%, tylko na przykład 70 albo 80% społeczeństwa.
Trzeba jednak też pamiętać o tym, że kraje północne są bardzo specyficzne kulturowo. Ich realia nie są w pełni przekładalne, jeżeli chodzi o Polskę. Jeżeli chodzi na przykład o możliwości relokacji ludności z terenów potencjalnie zagrożonych zewnętrzną agresją. Chodzi o to, że zdecydowana większość Finów i Szwedów ma swoje domki – trudno nawet powiedzieć, że letniskowe, bo to są właściwie całoroczne, drugie siedziby – gdzieś poukrywane w lasach, wśród skał, poza obszarami miejskimi. I w tych zaleceniach mamy między innymi uwagi na ten temat, że państwo nie jest w stanie dostarczyć wam transportu. Wy musicie własnymi samochodami pojechać w przypadku zagrożenia do tych waszych pozamiejskich siedzib, tam trzymać przynajmniej część swoich zapasów i tam oczekiwać na dalsze polecenia, co robić. Tam się macie schronić.
Innym jeszcze problemem, również w tej chwili zupełnie nieprzekładalnym na Polskę, chociaż tu musimy brać przykład z państw skandynawskich, jest sprawa schronów dla ludności cywilnej. U nas kontrole wykazały, że my właściwie jesteśmy zupełnie nieprzygotowani pod tym względem. Właściwie nie mamy możliwości schowania ludności w wypadku ataku na przykład bronią masowej zagłady. A w Finlandii czy w Szwecji właściwie całe dzielnice miast są poukrywane w skałach pod tymi dzielnicami.
Tu chodzi też nie tylko o to, że te schrony są, ale że ludność może zostać szybko do nich przemieszczona, a schrony są wyposażone w łóżka, ujęcia wody, składy żywności, lekarstwa. To wszystko jest gotowe.
Ale gdy w Polsce Władysław Kosiniak-Kamysz rzucił hasło o 72 godzinach, że każdy obywatel powinien przez taki czas być w stanie poradzić sobie sam, zanim dotrze do niego jakakolwiek pomoc – i to nie tylko w przypadku ataku, ale również w innych sytuacjach kryzysowych – że powinno się mieć przygotowany plecak ewakuacyjny, to natychmiast pojawiły się głosy, że władza straszy społeczeństwo. Czy my mentalnie jesteśmy gotowi na taką przebudowę myślenia?
Myślę, że i tak i nie, bo przecież w Polsce wciąż nasza tożsamość jest związana z naszą historią. Czyli również, a może nawet przede wszystkim, ze wspomnieniami wojennymi. To się wciąż gdzieś przewija. Ale z drugiej strony oczywiście ci, którzy akurat są przeciwnikami tego rządu, albo zwolennikami poprzedniego rządu, będą wykorzystywali te sprawy do dezawuowania obecnych władz. Takich czy innych.
Wydaje mi się, że przede wszystkim musimy budować jasną dla wszystkich politykę obrony cywilnej. Co mam tutaj na myśli? Przede wszystkim konsensus.
Tak jak kiedyś wydawało się, że ten konsensus panuje, jeżeli chodzi o polską politykę zagraniczną, tak samo musimy dążyć do tego, żeby wszystkie strony zaangażowane w polską politykę, również w kontekście sporu politycznego, wykazywały zrozumienie dla potrzeby wypracowania tego typu wspólnej polityki obrony i ochrony ludności.
To jest bardzo ważne. I jeżeli nie uda się wypracować tego typu spojrzenia na problem, bo tu chodzi nawet nie o politykę, tylko o spojrzenie na problem, to będziemy działać po prostu sami przeciwko sobie.
dr Jarosław Suchoples
były ambasador Rzeczpospolitej Polskiej w Finlandii.
Absolwent Wydziału Historycznego Uniwersytetu Gdańskiego. Doktorat obronił z wyróżnieniem na Uniwersytecie Helsińskim. Odbywał staże naukowe m.in. na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkley, Uniwersytecie Humboldtów i Wolnym Uniwersytecie w Berlinie, Uniwersytecie Wrocławskim, Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim czy Uniwersytecie Szczecińskim.
Pracował jako analityk w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych. Był szefem projektu badawczego realizowanego w Bibliotece Parlamentu w Helsinkach. Pracował na stanowisku profesora studiów europejskich w Instytucie Studiów Malezyjskich i Międzynarodowych Malezyjskiego Uniwersytetu Narodowego w Bandar Baru Bangi Kuala Lumpur.
Został odznaczony przez Prezydenta Republiki Finlandii Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Białej Róży Finlandii.
